We wczesnych latach 80. dziadek miał białą Ładę, matka zaś malucha (fiat 126 p). W następnych latach matka zmieniła fiata z tej wersji z małym licznikiem prędkości na wersję z większą deską rozdzielczą. Jechało się po ten cud do Polmozbytu do jakiegoś innego miasta. Nie wiem, czy nie do Łodzi. Dziadek zmienił potem auto na Wartburga.
Nie było to trudne.
Dziadek pierwej był dyrektorem huty "Warszawa" w budowie, potem zaś był dyrektorem jednego z departamentów w ministerstwie. Matka pracowała w handlu zagranicznym.
Było więc matkę i dziadka stać. I mieli możliwości.
Z tego samego względu nie było też i najmniejszych problemów z paliwem. Podjeżdżali wtedy na stację z talonami.
Cudowne czasy, prawda
Pamiętam też cotygodniowe pogaduszki premiera tow. Rakowskiego w TV, które to - nie wiem czemu- lubiłem oglądać. Wtedy ceniłem jego gospodarskie podejście do tematu

.
Był to zresztą czas, gdy chodziłem do przedszkola i początki szkoły.
Przedszkole- cudowna sprawa. Niedogotowana kasza manna z sokiem i "kasza z kreską" to była codzienność.
Bywały dnie, kiedy nienawidziłem tej instytucji i jej pracowników. Powodem tego było to, że matka przychodziła po mnie późno, czasami po piątej. Wychodziłem wtedy jako ostatni.
Siedziałem tedy z woźnym i gadaliśmy na różne życiowe tematy. Z reguły spoglądał swymi zakrwawionymi białkami oczu i sugerował, bym nie pił wódki

.
Przedszkolanki, tak jak i babcia wmuszały we mnie jedzenie . Wszyscy już zjedli, a ja ślęczałem nad talerzem pełnym kaszy gryczanej, czy miski szpinaku, których to potraw szczerze nienawidziłem. Rekordy tego wmuszania jednak bezsprzecznie biła babcia. Ale na wszystko znajdowała się rada: Z policzkami pełnymi jedzenia wybiegałem do ogrodu, gdzie pod porzeczkami wszystkie te „pyszności” wypluwałem .
W okresie przedszkolnym część wakacji spędzałem na Węgrzech u dziadka. To był zupełnie inny świat- kolorowy, zadbany kraj ze stolicą w Budapeszcie z szeregiem atrakcji – metrem, basenem, lunaparkiem.
Z przedszkolem wiąże się jeszcze takie oto wspomnienie:
Pewnego dnia babcia miała odprowadzić mnie do przedszkola. Stawiałem się, płakałem. Z opóźnieniem dotarliśmy do miejsca mojej katorgi. A w progu powitała nas smutnym głosem moja wychowawczyni informując, że przedszkole jest zamknięte w związku z epidemią salmonelli. Cóż to była za radość! Podskakiwałem, śmiałem się na oczach mojej osłupiałej przedszkolanki .
Moja radość z powodu epidemii salmonelli trwała jednak niedługo- do momentu, w którym okazało się, że mnie też nie oszczędziła. O ile pamiętam –długo się głowiono, co mi dolega, bowiem objawy nie były zbyt typowe. Grunt, że wylądowałem w przychodni na Kickiego i miałem wyjątkowego pecha. Trafiłem na takiego zgreda -lekarza, że ciągnąłem matkę za rękę byle tylko dalej od tej pieprzonej przychodni.
Cóż to były za czasy!
Moja pamięć z okresu mniej więcej do pięciu lat jest dość fragmentaryczna, lecz są wydarzenia, które pamiętam wyjątkowo dobrze. Pamiętam dobrze jaki był harmider w przedszkolu na 1 maja – malowanie chorągiewek i śpiewanie piosenki ku czci...:
Dziś majowe mamy święto ,a więc z buzią uśmiechniętą
wędrujemy w świat , wędrujemy w świat.
Maj ,maj się zieleni ,maj ,maj się czerwieni ,
Maj ,maj się kwiecieni raz ,dwa, trzy!
Ku utrapieniu przedszkolanek nie malowaliśmy chorągiewek czerwonych ani niebieskich z gołąbkiem (którego nikt nie umiał narysować) tylko biało –czerwone. I to bynajmniej nie z patriotyzmu. Powód tego był po prostu banalny – mniej roboty. Po odwaleniu socjalistycznej roboty wszyscy znów ciągali się za włosy i wyrywali sobie klocki. Odkąd pamiętam chłopcy zawsze tworzyli tzw. bandy. W porze zabaw w przyprzedszkolnym ogródku wołaniom „banda naprzód !” nie było końca. Nie za bardzo umiałem się w tym odnaleźć i przyłączać do tych zastępów, które się rozpadały i sklejały każdego dnia. Spośród kilku kolegów w przedszkolu najlepszy był Karol .
Na rozmowach o przysłowiowej dupie Marynie schodziły nam boże dnie. Przez długi czas uważałem, że Karol jest ode mnie starszy albo jest moim rówieśnikiem. Dopiero pod koniec przedszkola dowiedziałem się, że jest nieco młodszy. Ale był ze 2 razy większy ode mnie.
Z okresu przedszkola pamiętam dość dużo.
-Kto wie jak nazywał się pierwszy pies w kosmosie?- zapytała pani wychowawczyni.
-Łajka –odpowiedział Wiktor.
-Bardzo dobrze!- odparła opiekunka.
Myślałem, że mnie szlag trafi na miejscu. Wiktor zawsze wszystko wiedział. I inne dzieci też.
Tylko ja nic nie wiedziałem ani o Gagarinie ani o Łajce.
Pewnego dnia odbierała mnie z przedszkola matka. Jak tylko ją zobaczyłem postanowiłem zademonstrować jej swoją złość. Miała zawsze dla mnie niewiele czasu. Z przedszkola wychodziłem nieraz ostatni. Wtedy też tak było. Przyjechała grubo po piątej.
-Znowu późno mnie odebrałaś. A tego głupiego Wiktora mam już dość!
-Uspokój się. Wiesz, że pracuję do późna, a dojazd zabiera mi ponad pół godziny.
Nie rozumiałem. Zresztą pięciolatek takich rzeczy nie przyjmuje do wiadomości.
Pamiętam także leżakowania i lekcje rytmiki, na których cała nasza zgromadzona dziatwa śpiewała w rytm „Marsza tureckiego” ciągle te same wyrazy chodząc przy tym w kółko :
„dzień dobry Pani-dzień dobry dzieci”
Z reguły wolałem bawić się sam, albo w gronie najlepszych kolegów. Czas schodził na rysowaniu świecowymi kredkami po zapyziałych arkuszach pożółkłego papieru z drukarek antycznych komputerów.
Chwile nudy zapełniano nam puszczając bajki z rzutnika. Częstokroć były to bajki z morałem.