Zagrał (na razie jeden kanał) ślicznie na starym, dużym szerokopasmowym głośniku Isophona, nawet właściwy punkt podlączenia sprzężenia zwrotnego utrafiłem za pierwszym razem.
Nazajutrz postanowiłem podłączyć prawdziwą kolumnę, dwudrożną, w obudowie zamkniętej. Po załączeniu napięcia anodowego usłyszałem głośny terkot, trzaski a po ratunkowym odłączeniu zasilania świst o rosnącej częstotliwości (to jeszcze elektrolity z zasilacza się rozładowywały)
Co się stało przez noc? Przecież jeszcze wczoraj grał ładnie?
Zacząłem już mieć różne myśli - o zlasowaniu z krótkotrwałego i dziewiczego wysiłku jakiegoś kondensatora, o udziale mocy piekielnych...
Przyczyna była banalna - marnej jakości lut, podłączenie końcówki potencjometru siły głosu do szyny masy puścił sobie cichaczem, podstępnie...
Co ciekawe - odkryłem to przypadkiem, poruszywszy potencjometrem, który wisi sobie swobodnie na drutach. Dobrze że nie przykręciłem go do kątownika - bo nie chciało mi się wiercić w święto wiertarą. Nie przypuszczałbym że nieuziemiony "dół" potencjometru może mieć tak fatalny wpływ na wzmacniacz, przecież tam jest opornik osobny siatkowy...
A już miałem pisać po poradę na triodę...

Wniosek: macajcie - jak dobry gospodarz kury - wszystkie luty!!! A już zwłaszcza na trudnej do lutowania grubej szynie masy.
A teraz z innej beczki. Czy zasilacz anodowy tego wzmacniacza nie wydaje się wam przedobrzony? Tak sobie myślę o tym, kiedy słucham jak po wyłączeniu wyłącznika sieciowego wzmacniacz gra jeszcze dobre parę sekund - na elektrolitach.
Jaka jest wasza propozycja uproszczenia, tak, by filtracja była wciąż dobra? Czy likwidacja dwóch ostatnich elektrolitów C111 i C12 oraz rezystora R13 wchodzi w grę? Nie wiem czy zasilacz z prostownikiem krzemowym może mieć tylko prosty filtr CRC, jak zasilacz z diodą lampową...